
To szczególnie pamiętny dla mnie bieg. Szósty maja 1984 roku. Niedziela. Rano w kościele ksiądz, który też biegał w maratonie (wtedy był to ewenement) życzył nam wszystkim powodzenia. Start po południu. Temperatura powietrza ok. 18 stopni. Bezwietrznie. Byłem do tego biegu dobrze przygotowany. I treningowo i psychicznie. Przyjechałem do Dębna z rekordem życiowym z poprzedniego sezonu 2:17:21. Przed biegiem ustaliłem z trenerem Panem Henrykiem Tokarskim, że pobiegnę na wynik 2:14:00. Była to wtedy klasa mistrzowska. Uzyskanie takiego wyniku wiązało się z wyższym stypendium sportowym. Bieg rozpoczęli w szaleńczym, jak na tamte czasy, tempie dwaj zawodnicy radzieccy oraz Polak Jerzy Finster. Trasa maratonu składała się z pięciu pętli około 8-kilometrowych. Za każdym razem przebiegało się wokół skweru w centrum miasta. Po pierwszej pętli czołowa trójka miała chyba z minutę przewagi nad główną, może 15 osobowa grupą, w której biegli wszyscy potencjalnie najlepsi polscy maratończycy. Za nimi podążałem ja w towarzystwie jakiegoś Koreańczyka i dwóch Polaków. Dystans dzielący nas od głównej grupy nie zmieniał się i wynosił około 100 metrów. Postanowiłem więc przyspieszyć i dołączyć do nich. Po drugim okrążeniu powoli zaczęliśmy się zbliżać do „peletonu”. Udało nam się ich złapać na 20 – 21 km. Chwilę trzymałem się na końcu grupy. Ale biegło mi się tak dobrze, a „peleton” wydawał się dla mnie za wolny, że postanowiłem ruszyć do przodu. Wychodząc z założenia, że nie warto zwalniać, ale lepiej „nadrobić” trochę czasu teraz, gdy czuję się tak świetnie. Pociągnąłem za sobą Koreańczyka. Reszta stawki nie ruszyła za nami uznając, że nie stanowimy dla nich żadnego zagrożenia. Moja „życiówka” była jedną z najsłabszych w tej grupie. Szybko zgubiłem, a właściwie sam się zgubił Koreańczyk. A ja sam w swoim, okazało się potem, wysokim tempie podążałem do mety. Na ostatnim okrążeniu, w samym centrum miasta, doszedłem i wyprzedziłem, samotnie już wtedy prowadzącego bieg Rosjanina. Wcześniej minąłem Jurka Finstera i drugiego zawodnika Związku Radzieckiego. Ta chwila, w której wyszedłem na prowadzenie zawsze pozostanie w mej pamięci. W tamtych czasach każda rywalizacja z zawodnikami radzieckimi miała jakiś podtekst (polityczny). A tutaj Polak wyprzedza Rosjanina. Przy olbrzymim aplauzie publiczności. Ci ludzie stojący wzdłuż trasy niesamowicie mnie dopingowali. Miałem znaczną przewagę nad grupą, ale i ona znacznie przyspieszyła. Na ostatnim okrążeniu nie myślałem o zwycięstwie. Chciałem uzyskać jak najlepszy wynik. Na ostatnim nawrocie, cztery kilometry przed metą, moja przewaga z czterdziestu kilku sekund zmalała do może dwudziestu sekund. Nie oglądałem się. Od osób stojących przy drodze słyszałem, że mam przewagę 100 m, 50 m, 80 m. Tak różne były to dane. Gdy wbiegałem do Dębna, przy restauracji „Lubuska”, do mety było około 1 km, wiedziałem, że wygrałem ten maraton. Nie wiem skąd to się bierze. Ale tak było. Miałem tyle energii w sobie, że w każdej chwili mogłem odeprzeć każdy atak. W każdej chwili mogłem przyspieszyć. Biegłem więc swoje, pewny zwycięstwa. Na mecie 2:12:49! Jestem Mistrzem Polski! Klasa mistrzowska międzynarodowa! Minimum olimpijskie! Rekord życiowy! A przede wszystkim zwycięstwo! Pewne zwycięstwo, chociaż Zbyszek Pierzynka był „tylko” 4 sekundy za mną. Ale to były 4 pewne sekundy przewagi. Gratulacje od wszystkich. Byłem przeszczęśliwy. Dekoracja na mecie. Najwyższy stopień podium, złoty medal, wspaniały puchar, szarfa zwycięzcy. Wspominam do dzisiaj i wciąż się cieszę z tego osiągnięcia. I ta wspaniała publiczność. A wieczorem bankiet, kolejne nagrody, tańce do „białego rana”. A tak naprawdę nie do rana, bo musieliśmy, chyba o 4:00 ruszać na dworzec, na pociąg do Gdańska (z przesiadką w Stargardzie Szczecińskim). I jeszcze pamiętam wysiadanie na peron z kolejki podmiejskiej w Gdańsku. Mistrz Polski w maratonie, z torbą, pucharami schodzi po schodach tyłem! To wszystko przez bolące nogi. Ale warto coś takiego przeżyć.
Wojciech Ratkowski – wybitny maratończyk. W latach 1983 – 89 członek kadry narodowej w maratonie. W 1984 r. został Mistrzem Polski w maratonie, uzyskując jednocześnie nominację olimpijską na Igrzyska w Los Angeles (bojkot imprezy przez PKOl.). Ogółem ukończył 33 biegi maratońskie. W 1986 r. wygrał maraton w Hamilton (Nowa Zelandia), był piąty w Paryżu w 1987 r. Zajmował miejsca w pierwszej dziesiątce maratonów w Melbourne, Bremie, Duluth (USA), Budapeszcie i Luxemburgu. W Dębnie startował w latach 1981 – 1988. Jest prof. nadzw. dr hab. Akademii Wychowania Fizycznego i Sportu w Gdańsku, autorem ponad 90 prac z zakresu teorii sportu i teorii treningu sportowego oraz rekreacji ruchowej i treningu zdrowotnego.
