Bohaterem naszej kolejnej rozmowy jest Edward Stawiarz – wielokrotny uczestnik Maratonu Dębno i przyjaciel tej imprezy. W latach 1962-1975 reprezentant Polski w biegach długich i w maratonie. Uczestnik Igrzysk Olimpijskich w 1968 r. w Meksyku i w 1972 r. w Monachium oraz Mistrzostw Europy w Budapeszcie w 1966 r. i w Helsinkach w 1971 r., 17-krotny medalista Mistrzostw Polski, w tym 6-krotny Mistrz Polski: w latach 1966, 1968 i 1969 na dystansie 10 km oraz w latach 1971-1973 w maratonie. Rekord życiowy w maratonie (2:18:35) uzyskał w Dębnie w 1972 roku.
Prezentowane wspomnienia zostały spisane w 2013 roku.
EDWARD STAWIARZ
Moje dębnowskie maratony wczoraj i dziś
Nazwę stolicy Polskiego Maratonu nie tylko wśród biegaczy, ale w całym środowisku sportowym nosi już od ponad 40 lat położone malowniczo wśród lasów, na ziemi lubuskiej małe, spokojne miasteczko Dębno Lubuskie. To właśnie do tego miasteczka raz w roku (jak muzułmanie do Mekki) odbywają sportową pielgrzymkę biegacze maratończycy z Polski i wielu innych, czasami bardzo odległych i egzotycznych krajów, aby wziąć udział w tym najstarszym polskim maratonie, z tą różnicą, że podobno każdy wierzący muzułmanin ma obowiązek raz w życiu odwiedzić Mekkę, natomiast prawdziwy maratończyk jak raz przyjedzie do Dębna to z niecierpliwością czeka na kolejną wizytę na dębnowskim maratonie, nawet jak już przestanie być biegaczem. Tak jest właśnie i ze mną.
Tegoroczna, 40. edycja tego biegu była dla mnie już okazją do trzydziestej pierwszej wizyty w Dębnie. Wizyty, które od pierwszego mojego przyjazdu związane są z jednym wydarzeniem – dębnowskim maratonem.
Po raz pierwszy zawitałem do Dębna jako zawodnik w roku 1971. Ponieważ był to mój debiut w krajowym maratonie miałem dużą tremę i przyznam się szczerze, czułem strach przed liczącym 42195 m owianym legendą i opisywanymi niemiłymi a związanymi z tym dystansem wydarzeniami i historiami. Co prawda rok wcześniej jesienią spróbowałem w Koszycach sił na tym dystansie, ale była to próba raczej treningowa, bez walki o wynik. Strach umiejętnie starali się potęgować w czasie kilkunastogodzinnej podróży pociągiem z Krakowa do Kostrzyna a następnie w autobusie z Kostrzyna do Dębna starsi koledzy Zdzisław Bogusz i Michał Wójcik, najlepsi w tym czasie w Polsce i jedni z najlepszych w Europie maratończycy. Obaj mieli za sobą spore doświadczenie maratońskie i udany start w rozgrywanym na historycznej trasie z Maratonu do Aten biegu maratońskim podczas odbywających się w 1969 roku w Atenach Lekkoatletycznych Mistrzostwach Europy. Szczególnie Zdzisław Bogusz był specjalistą od opisywania niebezpieczeństw, przygód
i trudności czyhających na zawodników podczas biegu.
Dojeżdżamy do Dębna i pierwsze miłe zaskoczenie. Stary rozklekotany Jelcz zamiast zajechać na dworzec zatrzymuje się w centrum miasta przy Placu Światowida (noszącym chyba nazwę od stojącego wówczas na nim pomnika Światowida), bo stąd uczestnicy maratonu mieli najbliżej do biura zawodów. W biurze wszyscy witani są przez wysokiego przystojnego bruneta w ciemnych okularach oraz towarzyszące mu osoby jak starzy dobrzy znajomi, którzy nie widzieli się tylko jeden dzień. Od towarzyszących mi kolegów dowiaduję się, że ten pan to inicjator i pomysłodawca dębnowskiego biegu – Henryk Witkowski. Serdeczne przyjęcie i atmosfera życzliwości panująca w biurze zawodów sprawiają,
że trema i strach spowodowany opowieściami o tym, że pokonanie trasy maratonu Cedynia –Siekierki – Cedynia (bo na tej trasie rozgrywany był wówczas bieg) może być trudniejsze od zwycięstwa odniesionego w roku 972 w bitwie pod Cedynią przez wojów Mieszka I i jego brata Czcibora nad wojskami Margrabiego Hodona nagle gdzieś znika. Okazuje się, że ta atmosfera serdeczności towarzyszyć nam będzie do końca pobytu w Dębnie, że całe miasto, wszyscy mieszkańcy, starzy i młodzi żyją tym sportowym wydarzeniem. Ta atmosfera i nastrój oczekiwania na sportowe emocje panuje również w dniu następnym w autobusach przewożących zawodników, sędziów, organizatorów i widzów z Dębna na miejsce startu, które usytuowane jest u podnóża góry noszącej imię jednego ze wspomnianych przeze mnie bohaterów stoczonej w tym miejscu przed 1040 laty zwycięskiej bitwy.
Pod górą Czcibora kolejna niespodzianka. W promieniu 2 km nie widzę żadnej miejscowości, a wokół startu i na stoku samej góry sporo widzów. Po tym wszystkim, już w czasie biegu bez zdziwienia oglądam duże grupy mieszkańców z miejscowości, przez które prowadzi trasa biegu, gorąco dopingujących biegaczy, podających napoje i strażaków polewających nas jak kolarzy podczas Wyścigu Pokoju wodą. To przy temperaturze prawie 30 stopni (bieg rozgrywany jest 4 lipca) bardzo pomaga znieść walkę z ponad 42 kilometrowym dystansem.
Gdzieś w okolicach 20 km zaczynam uświadamiać sobie, że owacje od widzów stojących wzdłuż trasy przeznaczone są dla mnie i tylko dla mnie, bo od dłuższego już czasu biegnę sam, rywale zostali daleko w tyle. Choć do mety jeszcze bardzo daleko. A zmęczenie, upał i bolące poodparzane stopy dają coraz mocniej w kość, bieganie maratonu zaczyna mi się podobać. Wreszcie upragniona meta.
Podtrzymywany przez Henryka Witkowskiego, otoczony ze wszystkich stron widzami z ogromną ulgą siadam na krześle, które jedną ręką podaje któryś z widzów a drugą ręką podsuwa notes z prośbą o autograf. Czuję się jak ktoś bardzo ważny, zapominam o zmęczeniu, bolących nogach, wlewam tylko w siebie kolejne litry wody. Czekam na rywali kończących kolejno bieg i ze zdziwieniem obserwuję, że na twarzy każdego z nich bez względu na zajęte miejsce maluje się radość i zadowolenie jakby to on właśnie był zwycięzcą. Dla mnie jest to coś nowego, bo przez kilkanaście lat startów na bieżni przyzwyczajony byłem do tego, że zawodnik zajmujący dalsze miejsce w biegu na 5 czy 10 km siadał na trawie dysząc ciężko i nawet jak poprawiał rekord życiowy to trudno było dostrzec na jego twarzy wyraz zadowolenia nie wspominając o uśmiechu. Dopiero po kilku przebiegniętych maratonach zrozumiałem, że w maratonie walka toczy się jakby na dwóch frontach.
Pierwszy, łatwiejszy, walka z rywalami i drugi, o wiele trudniejszy, walka ze zmęczeniem i bólem, walka z pragnieniem, poobcieranymi często do krwi stopami, potwornie wlekącymi się w czasie biegu kilometrami, i że nie zwycięstwo, ale każde ukończenie biegu bez względu na zajęte miejsce jest powodem do radości, bo jest to zwycięstwo nad własnymi słabościami, nad samym sobą.
Taki sam nastrój zadowolenia opowiadania przeżyć z trasy, barwnej analizy niemal każdego kilometra biegu panuje podczas drogi powrotnej w zatłoczonym niemiłosiernie autobusie. Jakoś musieli się zmieścić w autobusie kibice z Dębna, którzy wcześniej różnymi sposobami dostali się te kilkadziesiąt kilometrów na trasę biegu, aby nas zawodników dopingować. A w tamtych czasach dojechać z Dębna pod górę Czcibora nie było łatwo,
a jeszcze trudniej o godzinie 20.00 wrócić z powrotem. Autobus wlecze się niemiłosiernie, co chwilę przystaje, bo przecież gdzieś trzeba upłynnić te litry różnego rodzaju płynów, które zawodnicy wpompowali w siebie zarówno w czasie biegu jak i po jego zakończeniu, ale o te nieplanowane postoje nikt nie ma pretensji, pełna sielanka. Wreszcie Dębno. Z trudem zdążyliśmy do klubu pod nazwą „Pomerania”, gdzie ma miejsce pożegnalna kolacja, (dziś nazywałoby się to bankietem) oficjalne zakończenie biegu i rozdanie nagród, w którym uczestniczą niemal wszyscy uczestnicy biegu. Wówczas było to możliwe, bo ilość startujących dopiero w roku 1973 przekroczyła liczbę 100, także wszyscy bez problemu mogli pomieścić się w klubie „Pomerania”, a w następnych latach w nowo wybudowanej
i luksusowej jak na ówczesne czasy restauracji o nazwie „Lubuska”. Z tamtych lat
i tamtych „bankietów” w pamięci wszystkich uczestników maratonu obok radosnej, niemal rodzinnej atmosfery pozostaje jeszcze jeden ciekawy szczegół. Otóż w środku lokalu na honorowym miejscu znajdowała się sporych rozmiarów beczułka z kranikiem na dole, wypełniona winopodobnym płynem produkowanym przez jednego ze sponsorów biegu,
a zarazem największy w Dębnie zakład pracy noszący, jeżeli mnie pamięć nie myli, nazwę Nadodrzańskie Zakłady Przetwórstwa Owocowo – Warzywnego. Smakiem napój ten raczej nie przypominał Francuskiego Chateau Brie rocznik 1878, ale w myśl powiedzenia –
w Rzymie być, a Ojca Świętego nie widzieć – chętnych do jego degustacji nie brakowało.
Jako ciekawostkę związaną z tym trunkiem chciałbym przytoczyć takie wydarzenie. Kiedy kilka lat temu na zaproszenie organizatorów przyjechał do Dębna zwycięzca trzech pierwszych i srebrny medalista trzech kolejnych dębnowskich maratonów – Zdzisław Bogusz. Pierwsze jego pytanie skierowane do mnie po spotkaniu w biurze zawodów dotyczyło tego właśnie „szlachetnego” trunku, widział bowiem w miejscu gdzie stał produkujący go zakład pusty plac. Musiałem mu wytłumaczyć, że teraz już tak uroczystych bankietów po zakończeniu biegu nie ma, zastąpiła je pasta party albo jak niektórzy złośliwcy mówią „uczta makaronowa” organizowana wieczorem w przededniu biegu dla wszystkich zawodników. Zresztą takie uroczyste zakończenie mogło mieć miejsce w tamtych latach, gdy liczba startujących nie przekraczała 100 osób, a nie przy 1000 zawodników jacy teraz stają na starcie biegu. Kiedy obejrzał ceremonię dekoracji i wręczenia nagród na estradzie na placu Konstytucji 3 Maja (dawny Plac Światowida) stwierdził, że on wolał tamte dekoracje, bo miały bardziej kameralny charakter i było bardziej rodzinnie. No cóż czasy się zmieniły i to bardzo.
Ja jednak muszę jeszcze na chwilę wrócić do moich wspomnień z roku 1971.
Z zakończenia biegu wychodzę bogatszy o złoty medal Mistrza Polski, dwa piękne kryształowe puchary i szarfę – Błękitną Wstęgę Granicy Pokoju (taką oficjalną nazwę
w tamtych czasach nosił dębnowski maraton). Z trudem dźwigam teraz swój bagaż
i około godziny 24.00 wraz z kolegami serdecznie żegnani przez organizatorów i sporą grupę młodszych mieszkańców Dębna z zapewnieniem spotkania za rok, specjalnie podstawionym samochodem odjeżdżamy na nocny pociąg do Kostrzyna. W pociągu jeżdżącym na najdłuższej trasie w Polsce, bo ze Świnoujścia do Przemyśla wlokącym się niemiłosiernie, bo to pociąg osobowy, tłok ogromny, na własnych bagażach siedzimy na korytarzu, a mimo potwornego zmęczenia o spaniu i odpoczynku nie ma mowy. Tym bardziej, że organizmu nie da się oszukać, a z ilością wpompowanego w niego w czasie biegu i po jego zakończeniu różnego rodzaju płynów, uzupełniona jeszcze na bankiecie przez niektórych tym „szlachetnym” trunkiem, o którym wyżej wspomniałem coś trzeba zrobić a spacer do toalety przez bagaże oraz siedzących na nich i śpiących pasażerach to karkołomna wyprawa, niewiele łatwiejsza od maratonu. Na szczęście jest nas spora grupka uczestników dębnowskiej przygody jadących do Wrocławia, na Śląsk i do Krakowa. Trwa więc cały czas wymiana uwag, spostrzeżeń i poglądów na temat samego biegu oraz pobytu w Dębnie, co pozwala łatwiej znieść trudy kilkunastogodzinnej podróży. Takie było pierwsze moje spotkanie
z Dębnem, organizatorami maratonu i mieszkańcami tego miasta. W następnych latach jeszcze trzykrotnie przyjeżdżałem do Dębna jako zawodnik.
Czym tak naprawdę dla Dębna i jego mieszkańców jest maraton mogli zawodnicy
i trenerzy przekonać się od roku 1973 kiedy to bieg zaczął być rozgrywany na ulicach miasta. Ulice udekorowane chyba bardziej niż w tamtym czasie na 1 maja, od rana bez względu na pogodę tłumy widzów z miasta i okolicznych miejscowości zarówno na Placu Światowida (taką w tamtych czasach nazwę nosił obecny plac Konstytucji 3-Maja), gdzie usytuowany był i jest do dziś start i meta biegu, a także wzdłuż całej trasy przez kilka godzin gorąco dopingują zarówno tych pierwszych jak i maruderów. Jednym słowem atmosfera wielkiego wydarzenia, wielkiego święta sportowego, którego nie da się opisać, które trzeba zobaczyć.
Kiedy po zakończeniu maratonu w roku 1974 na uroczystej kolacji żegnałem się
z twórcą dębnowskiego maratonu Henrykiem Witkowskim, z którym od pierwszego mojego startu na tej imprezie byliśmy serdecznymi przyjaciółmi, umawialiśmy się na kolejne spotkanie za rok. Nawet w najczarniejszych myślach nie spodziewałem się, że do tego spotkania dojdzie dopiero w roku 1976 i to w bardzo smutnych okolicznościach w szpitalu
w Szczecinie, gdzie Henryk przebywał po wypadku samochodowym, któremu uległ dwa miesiące przed jubileuszowym X Międzynarodowym Maratonem w roku 1975.
Od roku 1975 zacząłem odwiedzać Dębno w roli trenera i do roku 1999 tylko dwukrotnie (1985 i 1987) nie mogłem uczestniczyć w tej najważniejszej, największej
w tamtych latach imprezie biegowej w naszym kraju.
Z ogromnym żalem przyjąłem wiadomość, że w roku 1991 maratonu w Dębnie nie będzie. Niestety skutki transformacji ustrojowej jaką przechodził nasz kraj, kłopoty finansowe jakie odczuł cały polski sport zmusiły organizatorów nawet wielkich imprez sportowych
w dużych i bogatych miastach do rezygnacji z ich przeprowadzenia. Tak było również
z maratonem w Dębnie. Żal wynikał również z tego, że jako członek Zarządu Polskiego Związku Lekkiej Atletyki i Przewodniczący Komisji Biegów wiedziałem jak bardzo ważną rolę w rozwoju polskiego maratonu spełniał dębnowski bieg. Dlatego też kiedy po 9 latach dowiedziałem się, że Dębno wraca na sportową mapę Polski ogromnie się ucieszyłem, a kiedy Bogusław Mamiński w roku 2000 przedstawił Zarządowi Polskiego Związku Lekkiej Atletyki ofertę organizatorów dębnowskiego maratonu o przyznanie temu miastu organizacji Mistrzostw Polski, zarówno z sentymentu jak i z przekonania o zdolnościach organizacyjnych gospodarzy namawiałem gorąco pozostałych członków Zarządu do głosowania za kandydaturą Dębna.
Od pierwszej mojej wizyty w stolicy Polskiego Maratonu do dziś minęły 42 lata.
W ciągu tych lat kiedy odwiedzałem Dębno, najpierw jako zawodnik, następnie jako trener,
a zarazem działacz, członek Zarządu, Wiceprezes Polskiego Związku Lekkiej Atletyki,
a także Przewodniczący Komisji Biegów miałem możliwość obserwowania jak rozwija się dębnowski maraton, jak zmienia się i pięknieje samo miasto. Nawet plac, na którym od czasu przeniesienia maratonu do Dębna znajduje się start i meta został przebudowany i otrzymał nową nazwę Konstytucji 3–Maja.
Zmieniono trasę biegu tak, aby była przyjazna dla zawodników
i atrakcyjniejsza dla widzów. Na starcie staje już kolejne, drugie lub nawet trzecie pokolenie zawodników (choć zdarzają się i tacy, którzy biegali dębnowski maraton
w latach 80-tych a nawet 70-tych). Od tamtych lat wzrosła ogromnie w Polsce i na świecie popularność i ilość biegów maratońskich stanowiących wizytówkę i okazję do promocji zarówno dużych metropolii jak i małych miast, takich właśnie jak Dębno.
W roku 1966 kiedy Henryk Witkowski rozpoczynał dębnowskie bieganie, maraton podobnie jak dziś otoczony był antyczną legendą i na Igrzyskach Olimpijskich miał szczególne miejsce to jednak uważany był za konkurencję dla zawodników u schyłku sportowych karier w dodatku takich nieszkodliwych fanatyków biegania. Dlatego na starcie pierwszego biegu na rynku w Cedyni stanęło tylko albo aż 24 zawodników. Podczas mojego pierwszego startu w roku 1971 na starcie pod górą Czcibora było nas 50 z 5 krajów, a do mety dobiegło jeżeli dobrze pamiętam 43.
Zresztą potwierdzeniem tego, jaki respekt u biegaczy sprawia dystans 42195 m najlepiej świadczy fakt, że rok wcześniej Fredowi Lebowi, twórcy słynnego nowojorskiego maratonu udało się na starcie w Central Parku zgromadzić tylko 124 odważnych biegaczy. Teraz co roku na starcie maratonu w Nowym Jorku staje prawie 40 tysięcy biegaczy z ponad 100 krajów świata a w Dębnie w roku ubiegłym (2012) stanęło na starcie 1136 zawodników, wśród nich zawodnicy z tak egzotycznych krajów jak Kenia, Etiopia, Mongolia czy Mołdawia. Liczba uczestników byłaby na pewno o wiele większa gdyby nie limit czasu
5 godzin, wyznaczony przez organizatorów ze względu na możliwości logistyczne na trasie biegu, a także fakt, że w tym samym dniu odbywał się również maraton w Łodzi.
Tak jak na świecie popularność i rozwój biegów maratońskich to w dużej mierze zasługa nowojorskiego maratonu, tak w Polsce rozwój maratonu i mody na bieganie jest zasługą dębnowskiego maratonu. Maraton i maratończycy odwdzięczają się tym, że to małe kilkunastotysięczne miasteczko położone na zachodnich krańcach Polski stało się znane na wszystkich kontynentach naszego globu.
Dla potwierdzenia tych słów przytoczę taką ciekawostkę. Kilka lat temu byłem na tradycyjnym półmaratonie w Pile, na którym gościła również ekipa biegaczy z Japonii. Po biegu, podczas uroczystej kolacji w gronie osób, z którymi siedziałem byli również obecni przedstawiciele dębnowskiego maratonu Stanisław Lenkiewicz i Krzysztof Okupski. Nic więc dziwnego, że rozmowa zeszła na tematy tego maratonu. W pewnym momencie na dźwięk słów Maraton Dębno, siedzący przy stoliku obok trener ekipy japońskiej wstał i wyszedł. Za chwilę wrócił niosąc w ręce jak jakiś skarb, drukowany jeszcze na spirytusowym powielaczu komunikat z wynikami maratonu w Dębnie, jeżeli dobrze pamiętam z roku 1978. Jak się okazało w tym roku był uczestnikiem dębnowskiego maratonu i z sympatią zaczął opowiadać o pobycie przed laty w tym mieście.
Można powiedzieć bez zbytniej przesady, że to od Dębna i Nowego Yorku zaczęła się na całym świecie moda na bieganie maratonów. Wkrótce do wyżej wymienionych przeze mnie miast dołączyły Londyn, Berlin, Paryż, Tokio i dziesiątki wielkich metropolii, dużych
i małych miasteczek, dla których maraton stał się ogromną szansą zarówno promocji, ale
i biznesu. Biegi te bowiem zaczęły gromadzić na starcie tysiące, a w ostatnich latach już dziesiątki tysięcy zawodników obojga płci. A przecież nie tak dawno, bo w roku 1979 sensację wzbudziła w Dębnie reprezentantka Republiki Federalnej Niemiec Vahlensieck Christa, pierwsza kobieta, która razem z mężczyznami stanęła na starcie dębnowskiego maratonu.
Dziś bieganie maratonów przez panie nikogo nie dziwi, to rzecz normalna, ale
w tamtych latach start kobiety w maratonie to było duże wydarzenie. Panie prawo startu
w maratonie uzyskały zaledwie kilka lat wcześniej, przecież jeszcze w roku 1972 na Igrzyskach Olimpijskich w Monachium najdłuższym dystansem, na którym rywalizowały zawodniczki było 1500 m.
Pamiętam jak razem z trenerami: Andrzejem Biernatem – trenerem Kadry Narodowej polskich maratończyków; dobrze znanym ze startów w pierwszych siedmiu edycjach dębnowskiego maratonu – Michałem Wójcikiem, który wówczas był trenerem biegaczy WKS Śląska Wrocław i trenerem Kadry Narodowej oraz trenerem długodystansowców WKS Oleśniczanka Oleśnica – Wiesławem Kirykiem z podziwem i uznaniem patrzyliśmy na bieg reprezentantki Niemiec, która z czasem 2:41:57 zameldowała się na mecie pozostawiając za sobą prawie połowę stawki biegaczy.
Na start Polki na trasie dębnowskiego maratonu, która ukończyła bieg, czekaliśmy do roku 1981, a tą odważną była zawodniczka krakowskiego Hutnika Anna Bełtowska. Z Anią znaliśmy się bardzo dobrze, była bowiem zawodniczką krakowskiego Hutnika. Kiedy razem
z kilkoma zawodnikami z Krakowa i Śląska razem jechaliśmy do Dębna i jak to zwykle bywa rozmowa w pociągu cały czas toczyła się wokół maratonu oraz różnych przyjemnych
i nieprzyjemnych przeżywanych w czasie biegu sytuacji, aby jadących po raz pierwszy na maraton do Dębna debiutantów takich jak Ania nieco przestraszyć (oczywiście te drugie mniej przyjemne były szczególnie podkreślane). Ale zauważyliśmy, że te nasze czarne wizje na pochodzącej z Nowego Targu góralce specjalnego wrażenia nie zrobiły. Bełtowska w swoim dębnowskim debiucie z wynikiem 2:52:35 zajęła 72 miejsce na 89 zawodników, którzy bieg ukończyli.
Cztery miesiące później Anna Bełtowska została pierwszą Mistrzynią Polski kobiet
w maratonie, zwyciężając w warszawskim Maratonie Pokoju w ramach, którego rozgrywane były właśnie pierwsze oficjalne Mistrzostwa Polski kobiet w maratonie. Jednak to wynik
z Dębna był w roku 1981 najlepszy i w tym roku otwierał tabele polskiego kobiecego maratonu.
Dla mnie ten start pierwszej Polki, która ukończyła dębnowski maraton miał również szczególne znaczenie, ponieważ dostąpiłem zaszczytu bycia starterem tego biegu.
Z Anią aż do roku 1989 podróżowaliśmy wspólnie do Dębna. W ciągu tych lat Anna Bełtowska jeszcze czterokrotnie stawała w Dębnie na podium Mistrzostw Polski. W roku 1982 po raz drugi została Mistrzynią Polski, w latach 1983-1984 zdobywała srebrne medale,
a w roku 1987 medal brązowy.
Z dębnowskiego maratonu rozgrywanego w roku 1983 do dziś mam przed oczami widok biegnącego z ogromnym trudem i grymasem bólu na twarzy zawodnika z mocno poobcieranymi i ociekającymi krwią udami. Sylwetką i masą ciała nie przypominał kogoś kto ma na co dzień do czynienia z bieganiem nawet w wydaniu amatorskim. Zresztą widać to było po stroju sportowym rodzimej produkcji, który nie bardzo nadawał się do spaceru
w gorące letnie dni, a tym bardziej do biegania maratonu. Kiedy głośno zwróciłem na to uwagę, jeden ze stojących obok sędziów powiedział mi, że jest to ksiądz z miejscowej parafii. Dziś księży, kleryków i zakonników można spotkać na trasach wielu biegów, zarówno w Polsce jak i na świecie. Ale wówczas w roku 1983 ksiądz Zenon Kapłon (bo tak nazywał się ten zawodnik) był na pewno pierwszym w historii polskiego maratonu polskim księdzem, który wystartował w maratonie.
Myślę, że to osobiste maratońskie przeżycie spowodowało właśnie to, że ksiądz Kapłon jako pierwszy wprowadził zwyczaj odprawiania w przeddzień maratonu mszy świętej w intencji maratończyków. Jest to zwyczaj, z którym nie spotkałem się nigdzie w ciągu prawie 50 lat mojego podróżowania i oglądania setek różnego rodzaju biegów.
Wzrost ilości maratonów, a przede wszystkim wzrost idący w setki tysięcy startujących w nich biegaczy, zarówno profesjonalistów jak i amatorów, sprawił, że swoją szansę zwietrzyły również wielkie światowe firmy produkujące dla biegaczy różnego rodzaju akcesoria, sprzęt sportowy i odżywki. Można by użyć określenia, że narodziła się nowa gałąź przemysłu produkująca sprzęt na potrzeby maratonów i maratończyków.
Przyrządzane w tamtych latach przed biegiem przez samych zawodników różnego rodzaju mikstury i napoje, nie wiadomo czy przynosiły organizmowi zawodnika więcej pożytku czy szkody. Te obecnie powszechnie dostępne są łatwiej przyswajalne przez organizm, szybciej pozwalają usunąć zawodnikowi ubytek płynów i uzupełnić straty rezerw energetycznych powstałe w organizmie podczas biegu.
Trudno nie wspomnieć o rewolucji w sprzęcie sportowym. Trampki i tenisówki zastąpiły buty specjalnie produkowane dla maratończyków przez takie firmy jak: Adidas, Reebok, Nike, Asics i wiele innych. Już nie trzeba leczyć przez kilka dni poobcieranych do krwi w czasie biegu stóp.
Wszystko to sprawia, że maratony zarówno w Polsce jak i na świecie biega się dużo szybciej. Zarówno zwycięzca maratonu w Nowym Yorku z roku 1971 jak i zwycięzca
z Dębna byłby dopiero w okolicach 40 km kiedy bohaterzy tegorocznych biegów odbierali już zasłużone gratulacje na mecie.
Mówiąc o innych korzystnych zmianach takich jak usprawnienia organizacyjne, komputery, elektroniczny pomiar czasu – to muszę podkreślić, że i bez tych udogodnień Dębno w tamtych latach radziło sobie bardzo dobrze.
Porównując zmiany, należy wspomnieć o takim drobiazgu jak możliwość korzystania z kąpieli bezpośrednio po biegu co dla zmęczonego zawodnika jest niezwykle ważne. Pod górą Czcibora można było co najwyżej obmyć twarz w miednicy (kąpiel w Odrze ze względu na sporą odległość nie wchodziła w grę) a z kąpielą trzeba było czekać na powrót do Dębna. Dziś 100 metrów za metą na zawodników czekają szatnie, kąpiel i urocze masażystki.
Zmieniło się również to, że dziś zwycięzca dębnowskiego maratonu nie musi dźwigać do pociągu pięknych, ale ciężkich kryształowych pucharów, bo wraca własnym samochodem, bywa również, że otrzymanym od organizatorów w nagrodę za zwycięstwo. Jeżeli posiada własne konto w banku nie musi nosić ze sobą wypchanego portfela, bo organizatorzy nagrodę i to nie małą, przeleją mu na osobiste konto. Wzrosła również liczba zawodników, którzy
z dębnowskiego maratonu wyjeżdżają z cennymi nagrodami. Do końca lat 80-tych zarówno
w Dębnie jak i na innych biegach w zależności od hojności i możliwości finansowych organizatorów nagrodami obdarowywana była pierwsza szóstka, a rzadziej ósemka zawodników na mecie. Obecnie obok klasyfikacji generalnej, w której nagradzana jest
z reguły pierwsza dziesiątka, prowadzona jest również klasyfikacja i nagradzani są zawodnicy za miejsca 1-3 w kategoriach wiekowych, odrębnie dla kobiet i mężczyzn, których w przypadku maratonu w Dębnie jest jeżeli mnie pamięć nie myli pięć w przypadku zawodniczek i zawodników. Dzięki tak przyjętym zasadom klasyfikacji teraz ponad 50 zawodników wyjeżdża co roku z Dębna bogatsza o cenne nagrody. Ale bez wątpienia jedna rzecz od początku dębnowskiego maratonu nie uległa zmianie to błękitne szarfy jakie otrzymuje na podium trójka najlepszych zawodników. Są takie same jakie ja i stojący razem ze mną na podium koledzy otrzymywaliśmy przed ponad 40 laty. W moich tylko przez te lata błękit nieco się zmienił i przypomina bardziej biel.
Myślę, że udało mi się wymienić wszystkie albo prawie wszystkie zmiany jakie przeszedł dębnowski maraton w ciągu tych lat, jakie minęły od pierwszej mojej wizyty na tym biegu.
Na szczęście jedna rzecz przez te kilkadziesiąt lat nie uległa zmianie, co podkreślają niezmiennie zarówno uczestnicy pierwszych maratonów tych z końca lat 60-tych, z lat 70-tych i 80-tych jak i tych rozgrywanych już w XXI wieku. Tym czymś jest szczególna atmosfera jaka towarzyszy temu biegowi zarówno w Dębnie, a od roku 1999 także w miejscowościach Dargomyśl i Cychry, przez które prowadzi nowa, zmieniona trasa biegu. W swoim sportowym życiu byłem na setkach różnego rodzajów mniejszych i większych biegach i nie tylko w kraju, ale z tak rodzinną i serdeczną atmosferą nie spotkałem się chyba nigdzie. Mówię to z pełnym przekonaniem, ponieważ do wielu ról w jakich występowałem jako spiker zawodów w Dębnie, a o czym wspominałem wcześniej, od roku 2000 przemierzam trasę razem z zawodnikami w charakterze spikera i z podziwem i wzruszeniem obserwuję atmosferę i gorący doping mieszkańców miejscowości przez, które prowadzi trasa maratonu. Mieszkańców starszych i młodzieży, którzy bez względu na wiek, bez względu na warunki atmosferyczne tłumnie oblegają trasę przez kilka godzin dodając otuchy i tym pierwszym i tym biegnącym na końcu. Czasami mam wrażenie, że ten doping i uznanie jest większe dla tych, którzy biegną do mety daleko za czołówką.
Kilka lat temu w rozmowie z jednym z zawodników, który startował już w kilkunastu maratonach i dziesiątkach biegów ulicznych na różnych dystansach zarówno w kraju jak i poza jego granicami, ale gdy po raz pierwszy wystartował w Dębnie usłyszałem takie stwierdzenie, że on dopiero teraz wie dlaczego to miasto nazywane jest Stolicą Polskiego Maratonu, a maraton dębnowski biegiem, na który tak chętnie zawodnicy przyjeżdżają. Bo jest to maraton, który żyje, który jak on to określił – ma duszę. Żyje, bo żyją nim wszyscy i młodzi i starzy, zarówno w Dębnie jak i w miejscowościach przez które prowadzi. To wszystko sprawia, że każdy zawodnik przez te dwa dni pobytu w Dębnie czuje się jak ktoś niezwykle ważny, ma wrażenie, że wszyscy go znają, wiedzą jaki ma rekord życiowy, wiedzą i to, że w roku ubiegłym zajął 267 miejsce, a dwa lata temu był 274. Jest przekonany, że to właśnie dla niego przychodzą na Plac Konstytucji 3–Maja i na trasę biegu mieszkańcy nie tylko Dębna i okolicznych miejscowości, ale i całego Zachodniego Pomorza i stojąc przez pięć godzin gorącym dopingiem dodają mu sił i w chwilach zwątpienia zachęcają do ukończenia maratonu. Jest przekonany, że po dobiegnięciu na mecie otrzyma takie same gorące brawa jak zwycięzca, który przybiegł trzy godziny wcześniej.
Ci, którzy przyjeżdżają na dębnowski maraton już od wielu lat mogą być pewni, że po wejściu do biura zawodów tak jak przed 30, 15 i pięciu laty spotkają te same uśmiechnięte twarze Eugeniusza Witkowskiego, jego żonę Anię, Wincentego Berlińskiego i tych z nieco młodszego pokolenia organizatorów Stanisława Lenkiewicza i Krzysztofa Okupskiego oraz wiele innych osób, których trudno byłoby mi wymienić z imienia i nazwiska, którzy w każdej chwili gotowi są służyć radą i pomocą wszystkim, którzy przyjechali na maraton bez względu na prezentowany poziom i odniesione już sukcesy sportowe, i że tak będzie do opuszczenia Dębna przez ostatniego uczestnika biegu. Tego nie ma w innych miastach na innych maratonach. Tam zawodnik to ktoś anonimowy, tylko jeden z wielu, a jeżeli ktoś jest dostrzegany to zwycięzca i jego koledzy stojący po lewej i prawej.
Niestety nie ma już wśród witających dwóch ludzi, bez których dębnowski maraton nie zaistniałby na sportowej mapie naszego kraju, wspominanego już wcześniej Henryka Witkowskiego, a od dwóch lat zawodnicy i widzowie zgromadzeni wokół linii startu i mety nie słyszą głosu Zdzisława Nyczaja niezastąpionego przez kilkadziesiąt lat spikera i komentatora biegu, z którym w ostatnich latach miałem zaszczyt i przyjemność współpracować przekazując informacje bezpośrednio z trasy biegu.
Do tych spostrzeżeń związanych z dębnowskimi maratonami pragnę dodać jeszcze jedną, ale niezwykle istotną rzecz, którą dostrzegam od pierwszego mojego pobytu w Dębnie, a która również w zgodnej opinii zawodników, trenerów i działaczy ma miejsce do dziś.
W Dębnie zawodnicy nie zauważają i nie odczuwają podziału na tzw. elitę i amatorów. Dzięki doskonałej atmosferze wytworzonej przez organizatorów, władze miasta i mieszkańców do momentu wejścia na podium podział na zwycięzców, mistrzów i tych, którzy z trudem zmieścili się w limicie czasu nie istnieje. Wszyscy, którzy dobiegli do mety uznawani są za zwycięzców i witani są jak zwycięzcy. I to jest jeszcze jeden z powodów, dla którego przy pożegnaniu z Dębnem słyszy się z ust zawodników nie do widzenia, lecz do zobaczenia za rok.
Edward Stawiarz – lekkoatleta i biegacz długodystansowy. W latach 1962-1975 reprezentant Polski w biegach długich i w maratonie. Uczestnik Igrzysk Olimpijskich w 1968 r. w Meksyku i w 1972 r. w Monachium oraz Mistrzostw Europy w Budapeszcie w 1966 r. i w Helsinkach w 1971 r., 17-krotny medalista Mistrzostw Polski, w tym 6-krotny Mistrz Polski: w latach 1966, 1968 i 1969 na dystansie 10 km oraz w latach 1971-1973 w maratonie. Rekord życiowy w maratonie (2:18:35) uzyskał w Dębnie w 1972 roku. Wielokrotny uczestnik Maratonu Dębno i przyjaciel tej imprezy. Na dębnowski maraton przyjeżdżał w różnych rolach – jako zawodnik i trener, a w ostatnich latach jako spiker biegu. Był członkiem Zarządu Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Jest odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski oraz Srebrnym Krzyżem Zasługi.
Zapraszamy do startu w 50. AMPANEL Maratonie Dębno 2024, który odbędzie się 12 maja 2024 roku. W pakiecie każdy uczestnik otrzyma koszulkę firmy New Balance. Ponadto, każdy kto ukończy bieg weźmie udział w losowaniu Fiata 500!!!
50. AMPANEL Maraton Dębno będzie też ostatnim startem w karierze Henryka Szosta. Warto więc ruszyć na trasę biegu wraz z rekordzistą Polski w maratonie.
Pragniemy przypomnieć, że Maraton Dębno inauguruje kolejną edycję projektu „Orły Biegowe”, a limit czasu na ukończenie biegu został wydłużony do 6 godzin. Trasa biegu jest płaska co sprzyja osiąganiu rekordowych wyników, a atmosfera tworzona przez zawodników i kibiców jest niezapomniana.
Maraton Dębno jest najstarszym biegiem maratońskim rozgrywanym w Polsce. Nie czekaj! Zapisz się już dziś! Więcej szczegółów: 50. Maraton Dębno (datasport.pl)
Przemysław Cytrynowicz